Ciemne schody na górę, przejście długim korytarzem, a na końcu jeszcze jedne schody. Takim labiryntem dotarłam jakieś dwa lata temu do pracowni Julity Malinowskiej przy okazji tworzenia materiału do jednego z magazynów wnętrzarskich. Stara kamienica, którą wtedy odwiedziłam teraz stoi opustoszała. Wyprowadziły się z niej kluby i artyści. Wyjątkowe miejsce w samym centrum Warszawy w widokiem na Pałac Kultury świeci pustkami, a jeszcze do niedawna tętniło w nim życie.

Sesja nie została opublikowana przez redakcję, a zdjęcia leżały sobie na dysku mojego komputera. Sporą niespodzianką było ich przeglądanie, bo nie pamiętałam, co się na nich znalazło. Przypomniałam sobie, że pierwsze, co mnie zdziwiło jak dotarłam na miejsce to kontrast pomiędzy Julitą i jej pracami, a otoczeniem pracowni. Wszędzie wokół panował bałagan, grała głośna muzyka, u niej oprócz farb pachniało herbatą, a wszystkie rzeczy miały swoje miejsce. Poskręcane tubki farby leżące na drewnianej tacy, pędzle stojące w kubkach, obrazki mniejszych formatów ułożone jedne za drugim na półce nad drzwiami. Nawet ślady farby pozostawione na podłodze zdawały się układać w harmonijną całość. Na białych ścianach obrazy. Z jednej strony proste formalnie, poukładane, precyzyjnie zaplanowane, z drugiej niepokojące, sprawiające wrażenie niedopowiedzianej całości i zostawiające oglądającego w poczuciu, że to co istotne znajduje się poza utrwalonym na obrazie kadrem. Pomyślałam, że wnętrze pracowni też powinnam pokazać w ten sposób jak Julita komponuje swoje prace, żeby oglądający sam złożył fragmenty układanki w całość.

http://www.julitamalinowska.com/

Wesołych Świąt Wielkanocnych!
Przedmiot codzienny: butelka na wodę, czyli ekologia w dobrym stylu